I tym bardziej dziwił się, że ma przyjaciół zarówno pośród
zwierząt jak i pośród ludzi. Choćby taki zwyczajny Samuel. Niby nikt,
niby szary człek bez szczególnych cech i inteligencji, a jednak jego
towarzystwo dawało Lambertowi wiele uciechy. I tak toczyło się nędzne
życie na ziemi.
Powitawszy wszystkich pracowników, Lambert wziął się za zliczanie
rachunków. Musiał jak najszybciej obliczyć zarobki, wydatki i
zaplanować wypłaty dla stajennych. Zadanie było męczące i nudne,
zwłaszcza dla Lamberta, który uwielbiał się ruszać i przeżywać
wszelkiego rodzaju ekscytujące przygody. Ból pleców pojawił się
błyskawicznie, dlatego Stanger odszedł od dębowego biurka, by przestać
myśleć o liczbach i pieniądzach, oraz by zniwelować ból mięśni. Nigdy
jeszcze nie widział na swoim biurku tylu papierów i zamówień na rasowe
silne ogiery. Niestety ostatnimi czasy otrzymywał jedynie nic niewarte
propozycje, natomiast z książęcego dworu ani jednej. To one były dla
Lamberta najcenniejsze, bo król zawsze brał trzy najlepsze konie i
płacił 1000 moronów od sztuki. Tyle pieniędzy starczało na trzy
miesiące, a od dwóch nie przyszedł do stajni żaden list z dworu, co
mocno martwiło mężczyznę. Interes kręcił się tak długo, jak Lambert miał
środki na kupno rasowych koni zza morza i sprzedanie ich drożej w
królestwie. Lecz zasoby kurczyły się z dnia na dzień...
Lambert wieczory spędzał w karczmach, zamartwiał się i koniec
końców upijał jak świnia, lądując w rowie lub w rynsztoku. Nudziło to
go, ale chwila oderwania się od rzeczywistości pomagała. Wiadomo jednak
nie od dziś, że to co dobre nie trwa wiecznie.
W Orzechu oprócz spotykania Savary i jej znajomych, Lambert
zaczął dostrzegać tajemniczą blondynkę o nieskazitelnej urodzie. Na jej
ramieniu zawsze siedziała biała sowa i złowrogo spoglądała dookoła, więc
Lambert nigdy nie miał odwagi, by podejść i porozmawiać. Tak, bał się
tego ptaka i nadał mu nawet imię Paskuda. Nie ze względu na wygląd, bo
tego pozazdrościć by mógł każdy kolekcjoner ptactwa, ale z powodu
charakterku sowy. Do każdego syczała i próbowała drapać. Aż ciarki
przechodziły na myśl o rozszarpanym tymi wielkimi szponami ramieniu.
Więc oprócz zmartwienia dotyczącego finansów Lambert miał
kolejne, choć nieco odmienne - zauroczenie nieznajomą kobietą.
Przeklinał w duchu swoją kochliwość. Czasami po prostu wolałby być
aseksualny, byłoby łatwiej i ciszej w sypialni. Chociaż w sumie tego
drugiego Lambert nie chciałby stracić... To po prostu zbyt piękne i
przyjemne, nie dla niego cisza i czysta pościel.
Tak mijały kolejne dni, Lambert dalej upijał się w trzy dupy i
lądował w mało higienicznych miejscach, a nieznajoma blondynka
nawiedzała Orzecha każdego dnia. Stanger nie był pewien, gdzie ona
znika. Pierwsza myśl dotyczyła prostytucji, nie miał jednak odwagi
przyznać tego przed samym sobą, dlatego postanowił wymyślić lepszą
wymówkę i uspokoić skołatane nerwy. Wolałby, żeby kobieta, z którą
planuje pójść do łóżka, była damą, a nie ladacznicą. Powiedzmy sobie
szczerze - każdy szanujący się mężczyzna nie zdecyduje się na związek z
byle kim, a Lambert uznawał się za kogoś naprawdę wysoko postawionego w
hierarchii społecznej.
Pewnego deszczowego wieczora Lambert znów wylądował w Orzechu,
ale zupełnie przypadkiem. Wracał do domu po całym dniu zbierania
informacji na temat kursów statków z najlepszymi końmi Szarej krwi.
Potrzebował dwóch nowych klaczy rozpłodowych i kilku silnych ogierów, bo
po sprzedania pięciu stajnia zaczęła świecić pustkami. Tamtego wieczora
wszystko go bolało, miał dosyć interesów na dziś i marzył o ciepłej
kąpieli oraz długim kilku godzinnym śnie. Plany pokrzyżowało mu
rozpętanie się nagłej burzy z potężnymi piorunami. Lambert jako hydrofob
wskoczył do pierwszego lepszego budynku, a była nim karczma Orzech. I
kolejny wieczór Lambert spędził przy swoim ulubionym stoliku, obserwując
błyskawice przecinające szare niebo. Ludzie w karczmie tańczyli, bawili
się w najlepsze, wędrująca grupka bardów przygrywała radosne melodie i
nikt nie zdawał się przejmować burzą. Lambert chciał nawet przyłączyć
się do zabawy, ale coś kazało mu zostać przy stoliku i obserwować.
Migoczące światła świec nadawały karczmie ciepłego klimatu i naprawdę
przyjemnej atmosfery. Lambert zadał sobie pytanie, dlaczego nigdy
wcześniej nie zauważył tego oczywistego uroku Orzecha. Już zamierzał
wstać, by zatańczyć, gdy nagle dostrzegł zbliżającą się w jego kierunku
blondynkę z sową na ramieniu. Zamarł wgapiony w jej kuszące, różowe
usta. Przekonany był, że tak jak zawsze kobieta go minie i wyjdzie, ale
tym razem ku uciesze Lamberta zatrzymała się przy jego stoliku i
wskazała palcem na krzesło naprzeciwko mężczyzny. Ten uśmiechnięty od
ucha do ucha nie usłyszał pytania, jakie zadała mu kobieta. Skinął
jedynie głową i z radością obserwował, jak blondyna sięga po oparcie
krzesła, odsuwa je lekko i... odchodzi z krzesłem w dłoniach. Lambert
chwilę zastanawiał się, co właśnie się wydarzyło. Nie mógł uwierzyć, że
stracił być może jedyną szansę, by porozmawiać z nieznajomą pięknością.
Załamany patrzył, jak chuda i zgrabna postać znika w tłumie razem z
krzesłem. Pal licho krzesło! Kobieta mu uciekła! Lambert mógł zagadać,
zachować się normalnie i zapytać, czy nie zechciałby się dosiąść, ale
nie, musiał zrobić z siebie idiotę, uśmiechając się jakoby upośledzony
człowiek. Czasami po prostu Bóg ma inne plany, niż byśmy tego chcieli i
Lambertowi nie dane było poznać smaku ust blondynki.
"Jak tu zagadać? Ona przecież ma mnie teraz za kretyna!" - myślał
Lambert, wypijając kolejny kufel alkoholu nieznanego pochodzenia. Było
mu już wszystko jedno, czy się upije do nieprzytomności, czy nie. Po
prostu musiał odwrócić swoją uwagę od wizji rozmowy z nieznajomą.
Kobieta nie dawała mu spokoju!
Czas mijał, burza dalej szalała, a ludzi w karczmie nie ubywało, a
przeciwnie - robił się coraz większy tłok. Duszności były kwestią
czasu, więc Lambert postanowił wyjść z karczmy pomimo szalejącej ulewy.
Chciał wrócić do domu i wyspać się, tak jak sobie postanowił kilka
godzin temu. Podziękował karczmarzowi za trunki, których cena była
niska, a smak mimo to niczego sobie, i wyszedł na dwór. Z ulgą Lambert
stwierdził, że deszcz nieco zwolnił i może ubrania jakoś wytrzymają
podróż do domu. W końcu to tylko chwila biegu. Zanim jednak Lambert miał
choćby szansę na określenie, w którą uliczkę ma wejść, rozległ się
krzyk:
- Pomocy...! - prośba o pomoc urwała się nagle i Stanger
wiedział, że coś jest nie tak. Spojrzał w lewo na ciemną alejkę pomiędzy
karczmą, a sąsiadującym budynkiem. Pomimo ciszy, która ponownie
zawojowała na ulicy, Lambert postanowił zaspokoić ciekawość. Zakradł się
do alejki i ostrożnie zerknął w jej głąb, wystawiając za krawędź ściany
jedynie kawałek twarzy. Wiele nie zdążył zobaczyć, bo coś mocno
uderzyło go w nos i powaliło na ziemię. Lambert zakrył dłonią obitą
twarz i skrzywił się, czując silny pulsujący ból.
- Co do cholery...? - stęknął, patrząc w górę. Stał nad nim
wysoki obleśny staruch trzymający w objęciach młodą kobietę. Lambert
poczuł się, jak gdyby ktoś trzepnął go ogromnym młotem prosto w brzuch.
Tą młodą kobietą była piękna nieznajoma z sową.
- Zostaw ją, oblechu! - warknął Lambert, podnosząc się z mokrej
trawy. Tyle by było jeśli chodzi o czyste i suche ubrania. Bez wahania
Stanger rzucił się z pięściami na brudnego mężczyznę i trafił go prosto w
szczękę, odpychając tym samym od blondynki. Uciekła ona z jego objęć, a
Lambert zaczął okładać przeciwnika pięściami, później kopnął go kilka
razy w brzuch, aż wreszcie odetchnął głęboko i uspokoił się. Stał tak
nad kolesiem i patrzył na niego morderczym wzrokiem, co oczywiście
niczego nie dało, bo facet wciąż leżał roztrzęsiony i skulony na ziemi.
Nie był jednak bezbronny. Gdy tylko Lambert stracił na chwilę czujność,
mężczyzna złapał go za kostkę i pociągnął do siebie tak, że biedny
Stanger upadł do tyłu i obił sobie głowę, a całe jego ubranie ubrudzone
zostało brudną wodą i błotem. Stęknął, ocierając dłonią stłuczoną
potylicę. A oblech podskoczył do góry i ile sił w nogach uciekł z
miejsca zdarzenia.
- Nosz ja pierdole, a chciałem choć raz wrócić normalnie do domu -
szepnął do siebie, z bólem stwierdzając, że ubranie nadaje się co
najwyżej do wyrzucenia. Całe brudne i podarte w niektórych miejscach.
Kolejne morony niepotrzebnie wydane na ciuchy!
Ciężko było Lambertowi uwierzyć, że zdołał ocalić swoją miłość.
Napastnik zdawał się być dwa razy silniejszym człowiekiem od Stangera. I
ta złość w jego oczach... Lambert już wolał zadawać się z upiorną sową
Paskudą niż z tym człowiekiem. Jakimś cudem jednak brunet zdołał pokonać
osiłka i ocalił blondynkę, która stała nad nim i podawała mu dłoń. Nie
wypadało, by Lambert opierał swój ciężar na damie, dlatego grzecznie
skinął głową, mówiąc tym samy, że nie potrzebuje pomocy, i wstał o
własnych siłach.
- Było blisko - uśmiechnął się do kobiety, otrzepując rękawy płaszcza z błota i wody. - Wszystko w porządku?
- Czy fakt, że ktoś chciał mnie zgwałcić, jest w porządku? - mruknęła z niezadowoleniem. - W każdym razie dzięki za ratunek.
- Chcesz wrócić do karczmy czy może odprowadzić cię do domu? -
zaproponował Lambert, powoli kierując się w stronę wyjścia z alejki. -
Moglibyśmy się czegoś napić i...
Przerwał, bo w tej samej chwili nad jego głową przeszybowała duża
postać i wylądowała na ramieniu nieznajomej. Lambert, widząc jak ptak
łypie na niego ogromnymi ślepiami, zamierzał porzucić swój plan upicia
się w towarzystwie kobiety, ale blondynka przejęła inicjatywę.
Kelly? :D Podoba się opowiadanko? :>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz